Miejsce: Florencja,Siena,Chanti,Porto
Czas: około 12dni
Odległość: około 7700 km
Skład: Ja+Ania(5dni)+Gosia(9dni)+Marlena,Patrycja,Magda,Marietta(4dni)
Noclegi:
- 1 CouchSurfing w Forli
- 6 nocy na Erasmusie u Gosi – Florencja
- 4 noce na Erasmusie u dziewczyn – Porto
Koszta:
- 4 loty samolotem – 350 zł
- Pociągi, autobusy – ok 200 zł
- Jedzenie – ok 400 zł
- Alkohol – ok 400 zł ( ;) )
- Autostop w Chianti – 0 zł
- Noclegi – 0 zł
- Wejściówki – ok 100 zł
- Japonki kupione u chińczyka w Porto – 10zł
W sumie około 350
€ za
wszystko
Wskazówki:
w podróży:
- Z Bolonii do Firenze najłatwiej i najtaniej dostać się przez Faenze
- Po Florencji chodzimy z buta! Da się dojść wszędzie szybko i łatwo
- W Porto da radę jeździć na gapę
- A na lotnisku w Forli da radę przewieźć 13kg bagażu podręcznego
- I da radę złapać taxi z dworca na lotnisko za darmo – nie jedźcie taxi sami – poczekajcie na kogoś i wtedy się dosiądźcie.
Odwiedziny
kraju:
- Uważajcie na coperto i "pułapki na turystów" - więcej na naszym blogu!.
- Aperetivo to najlepsza okazja na duuuużo dobrego żarcia za rozsądną cenę.
- Da radę zrobić zdjęcie Dawida Michała Anioła, nawet jeżeli się nie da.
- Targowanie się to podstawa we Włoszech.
- Degustujcie ile się da na targowiskach, w życiu nie próbowałem tak wyśmienitych rzeczy :)
Kiedy kupowałem parę miesięcy
wcześniej bilety na majówkę i organizowałem moją wycieczkę, już wtedy nie
mogłem się jej doczekać. Na początku zakładałem, że polecę sam do moich
znajomych przebywających na Erasmusie we Florencji i w Porto. Jednakże życie
zweryfikowało trochę moje plany i na parę dni dołączyła do mnie Ania. Całe
szczęście, bo o wiele lepiej podróżuje mi się z kimś. Po prostu zawsze fajniej
jest mieć do kogo otworzyć usta, czy
komu zostawić plecak, kiedy idzie się za potrzebą, czy zwyczajnie rozejrzeć po
dworcu.
Nasza przygoda rozpoczęła się już
26 kwietnia. Rano pognaliśmy na Dworzec Kaliski w Łodzi i oczekiwaliśmy na
pociąg. Patrzę na tablicę odjazdów, a tam – nie uwierzycie – POCIĄG OPÓŹNIONY. Cóż, na szczęście
wiedzieliśmy o tym, że mamy spoooory zapas czasowy, więc totalnie nas to nie
ruszyło ;) Po przyjeździe do Katowic, dziabnęliśmy coś na szybko i czekaliśmy
na transport na lotnisko. Swoją drogą, drogie te busy jak jasna cholera. Żeby
za autobus na lotnisko z Katowic do Pyrztowic płacić bodajże 26 zł to już jakaś
totalna maniana ;) ;). Ale cóż, odbiję to sobie w lipcu podróżując stopem do
Gruzji z kumplem, kiedy nie będę ograniczony czasowo(swoją drogą - nienawidzę
tego. Nienawidzę ograniczonego czasu rzecz jasna, a nie podróżowania stopem).
Na lotnisku jak zwykle drobna panika, ponieważ nasze torby były za duże i za
ciężkie, parę rzeczy poupychałem po kieszeniach, mapy wystawały gdzies z tyłu spodni i do przodu!
Parę godzin później byliśmy już w
Forli! Od samego początku czekał na nas Simone. To Włoch, którego poznałem
poprzez serwis CouchSurfing. Razem z nim był brat jego dziewczyny – również
Włoch, ale studiujący w Hiszpanii. Wszyscy razem udaliśmy się do domu Simone
zjeść coś i przekimać nockę. Ugościli nas po królewsku, dali czas na to,
żebyśmy wzięli prysznic, chwile odpoczęli a następnie wszyscy razem zasiedliśmy
do stołu. Na początku rozmowa zbytnio się nie kleiła, ale później zaczęliśmy
się rozkręcać, można powiedzieć, że z każdym kęsem rozluźniały się więzy
naszego skrępowania. A raczej mojego, bo Ania tradycyjnie na wyjazdach
CouchSurfingowych udawała z mniejszym bądź też większym efektem głuchoniemą, co
tez było dla mnie zabawne ;) Z ciekawszych zwyczajów Simone zapamiętałem to, że
uwielbiał jadać na śniadanie pizzę z .. mlekiem i espresso. Jeżeli was to nie
zdziwiło to może źle się wyraziłem. On maczał pizze w mleku i ją jadł. Swoją
drogą, przypomniał mi się mój inny host(też Włoch, ale dla odmiany z
Mediolanu). On z kolei miał w zwyczaju jedzenie pizzy z nutellą… Włosi są
dziwini, nie? No dobra, na ich obronę dodam, że pizza z nutellą weszła w życie
dopiero po opróżnieniu tradycyjnego prezentu od Polaków - żubrówki. Ale o Carlu i Mediolanie – kiedy
indziej J.
Następnego dnia, po wspólnym
śniadaniu(Simone, przepraszam, że zjedliśmy Waszą(Twoją i Twojej lasencji) porcje,
kiedy wyszliście do toalety, ale naprawdę byliśmy z Anią bardzo głodni)
udaliśmy się w stronę dworca. Jeden pociąg na gapę do Faenze przejechany w 1
klasie(niech będzie, że zamierzenie!), drugi do Firenze. Podróż pociągami
regionalnymi we Włoszech to coś niesamowitego. Nie mogłem się napatrzeć na
cudowne, malownicze krajobrazy. Wzgórza, doliny, na szczytach zamki, gaje
oliwne. No coś cudownego. Ania oczywiście spała ;).
Most Złotników nocą |
Florencja! Miasto zabytków,
artystów i zakochanych! A w nim nasz kolejny host, ale jakże miły mojemu sercu
i .. kieliszkowi ;) Gosia! Ta kobieta otworzyła moje serce na włoską kuchnie i
z racji swojego zboczenia(studiuje malarstwo) również na sztukę. Ale zaraz,
zaraz, to nie tak, że do tej pory byłem zburaczałym chamem, który potrafił
docenić jedynie piękno rozkładówki Playboya. Ona po prostu zarażała mnie swoją
pasją. Ktoś kiedyś powiedział, że żeby w życiu coś osiągnąć, powinno się
otaczać ludźmi lepszymi od nas samych. Możemy polemizować jak interpretować
słowa : lepszymi, ale jeżeli pod uwagę weźmiemy Gosi wiedzę o sztuce i włoskiej
kuchni – tak, chce się Nią otaczać! J
Wieczorem, ja, Ania, Gosia i
żubrówka udaliśmy się na piknik nad rzekę. Oczekiwaliśmy jeszcze koleżanki Gosi
która miała nam dostarczyć tiramisu. Niestety nie dotarła do nas, nawet po tym
jak próbowałem ją namówić dukając przez telefon coś na wzór: Ciao, Tiramisu por
favore! Głeboko zawiedzeni udaliśmy się na najwyższy dostępny punkt widokowy gdzie
dalej rozmawialiśmy i napawaliśmy się niesamowitą panoramą.
„We Florencji nie można się
zgubić. Praktycznie z każdej odległości widoczne jest olbrzymie Duomo, które
wskaże Ci kierunek”.
Dzięki temu trafiliśmy
bezpiecznie do domu, a następnego dnia już zwiedzaliśmy Florencję:
Most Złotników – piękny, ale
zdecydowanie wolę podziwiać go z daleka. To co się dzieje na nim, jest dla mnie
nie do przeżycia. Masa, MASA, M A S A turystów. No, ale w końcu Most Złotników
to main point zwiedzania Florencji, zatem musieliśmy go odhaczyć (JOKE!)J.
To co dla mnie było niesamowite
to Górniak we Florencji(Górniak, to potoczna nazwa rynku w Łodzi w dzielnicy
Łódź Górna). Czułem się tam jak w raju. Z każdej strony otaczały mnie
niesamowite smakołyki. Szynka parmeńska(rewelacyjna, kiedy jest podawana z
melonem w towarzystwie niesolonego chleba), sery, salami i moja nowa miłość –
trufle! To dla mnie niepojęte, że rzecz tak dla nas egzotyczna może rosnąć u
nich w lasach i być składnikiem większości potraw w Toskanii, będąc relatywnie
tanią! Wspomniałem o niesolonym chlebie, prawda? Najbardziej klasyczny
toskański chleb nazywa się filone i jest niesolony, tak aby dobrze komponował
się ze słonymi i wyrazistymi serami i lokalnymi wędlinami: wieprzową szynką prosciutto
toscano oraz wyrobom z wysokiej jakości toskańskiej wieprzowiny: salame,
finocchiony (kiełbasy z dodatkiem kopru włoskiego). Oczywiście krążą różne
legendy o tym czemu chleb w Toskanii jest niesolony. Ale tego zdradzać może nie
będę. Jeżeli będziecie kiedyś w Toskanii – zapytajcie. I nie zapomnijcie
zapytać, czemu tak bardzo miejscowi nie znoszą Pizy(nie mylić z pizzą! ;) – ale
ze mnie człowiek suchar, nie? ;))!
Następnego deszczowego dnia
udaliśmy się do Sieny. Spróbowaliśmy miejscowych wyrobów cukierniczych,
zobaczyliśmy rynek z potężnym amfiteatralnym placem w kształcie muszli.
Odbywają się na nim słynne zawody dzielnic – Palio. I zobaczyliśmy
najpiękniejszą katedrę jaką widziałem w życiu. Cattedrale Metropolitana di
Santa Maria Assunta poraża kunsztem swojego wykończenia. Jest perfekcyjna,
idealna, doskonała w każdym calu. Gdyby nie to, że straszny ze mnie gbur pewnie
wzruszyłbym się do łez. Łez nie było, ale był ogromny podziw – musicie zobaczyć
to miejsce! Zwiedziliśmy oczywiście również baptysterium i krypty z pięknie
zachowanymi freskami. Przy okazji poznałem definicję pastelowego koloru(co
znaczy zwiedzać z dwiema kobietami, nie?).
Kolejny dzień był dla nas również
pełen atrakcji. Tym razem już bez Ani(uciekła do Cagliari) udaliśmy się… no właśnie…
Plan był taki, żeby pojechać gdzieś przed siebie autobusem i spróbować załapać
się na degustacje win. Kupiliśmy bilet po tym jak Gosia zaczęła się wypytywać
o: „takie miejsce, gdzie jest ładnie, pięknie i są dobre wina – dobre i tanie,
no nie wie Pan?”. Człowiek od biletów nie wiedział, ale sprzedał nam bilet. Co
się okazało… w zupełnie inne miejsce niż myśleliśmy ;) Ale zbytnio nam to nie
przeszkadzało. Poszwendaliśmy się po toskańskim miasteczku, która wyglądało na
opuszczone(może dlatego, że była wtedy sjesta. Swoją droga nazwa ta pochodzi z
łacińskiego języka czyli sexta, która najczęściej oznacza „szósta”, czyli
godzina, która najczęściej pochodzi od wschodu słońca, czyli inaczej południe.
Ciekawe, nie? ;)). W pewnym momencie
zobaczyliśmy nadciągające chmury. Nie minęło pare minut i zaczęło padać. Coraz
mocniej, coraz intensywniej, aż w końcu zaczęło lać. Najpierw z nieba, a potem
zaczęło się lać z nas – przemakaliśmy. Ekstremalne sytuacje wymagają
podejmowania niecodziennych decyzji. Taka zapadła – łapiemy stopa. Na początku
zaczęliśmy machać na nadjeżdżające auta, wystawiać kciuki, Gosia podciągnęła
kieckę, ja zacząłem depilować nogi. No dobra, dobra, wiem.. bez przesady ;)
Niestety jedyną reakcję jaką wzbudzaliśmy to.. odmachiwanie w naszą stronę i
banan na twarzy. Wtedy pierwszy raz zrozumiałem – Włosi to debile ;) Ale może
faktycznie nie wiedzą o co nam chodzi.
Znaleźliśmy jakąś wymiętą kartkę i napisaliśmy szminką nazwę miejscowości do
której chcieliśmy podjechać(Gosia, to było Chianti?). Ja zacząłem się usuwać w
cień(wiadomo, biedna zmoknięta kobieta w przewiewnej sukience sprawia lepsze
wrażenie niż taka sama kobieta w towarzystwie mniej atrakcyjnym). Długo nie
czekaliśmy. Po chwili jechaliśmy już z Włochem przed siebie i patrzyliśmy się z
pogardą i politowaniem na szalejący deszcz – teraz mógł nam naskoczyć ;). Swoją
drogą, to było świetne, że mój host znał włoski. Gosia tak ugadała naszego
wybawcę, że podwiózł nas kilkanaście km dalej. Mówcie co chcecie, ale moim
zdaniem w podróży najlepiej sprawdzają się pary mieszane. Idealnie uzupełniają
się umiejętnościami i wiedza. No, ale wracając do rzeczy. W Chianti
zaliczyliśmy degustację win, ale o tym kiedy indziej. W każdym razie, nie były
złe ;). Wieczorem była noc muzeów, ale gdybym chciał to wszystko dokładnie
opisać to nie starczyłoby mi życia. W każdym razie, wiedzcie, że można stoczyć
walkę o darmowego croissanta i kawę o 6 rano po całej nocy spędzonej w muzeum.
Następny dzień upłynął nam spokojnie, a kolejnego byłem już w trasie do Porto
most Ponte Dom Luís I z 1886 roku |
Porto przywitało mnie ogromnym
deszczem i wiatrem. Nie mniej jednak to piękne miasto. Najlepsze wrażenie
zrobiły na mnie przepiękne Azulejosy. Portugalskie tramwaje, jakże bardzo
kojarzące się z naszym starym poczciwym 46(łódzki tramwaj, który kursował na
najdłuższej linii tramwajowej w Polsce). Zaskoczeniem było dla mnie również to,
że natknęliśmy się na polską wystawę w muzeum fotografii. Tematem wystawy był
okres międzywojenny.
Moje „hostki” z Porto przestawiły
się na tryb portugalski. Ludzie tam są strasznie leniwi i flegmatyczni. Taki
klimat? Być może. Ale mam wrażenie, że to takie samo tłumaczenie jak to, że u
nas ludzie kradną, bo jest bieda ;) W każdym razie z bardzo aktywnej Toskanii
przestawiłem się na totalnie wyluzowaną Portugalie. Brakowało jeszcze tylko
zioła. Wtedy zapuściłbym dredy i zaczął słuchać reggae J Ale tutaj również poznałem
pare ciekawostek. Ot chociażby taki bacalhau i 365 sposobów jego przyrządzenia.
Albo to, że studenci w Porto chodzą w czarnych „kocach”. To jeszcze jest do
zaakceptowania(chociaż czułem się jak w Hogwarcie), ale totalnie nie do
zaakceptowania jak dla mnie, jest historia o tym, w jaki sposób zdobywają te
stroje. Nie będę jej tu opowiadał – ciekawscy wygooglują sprawę, albo do mnie
napiszą. W każdym razie jest to prawdziwa droga przez mękę. Właściwie lepiej
brzmiałoby: Droga przez mękę .. do porzygu…
Aż się wzdrygam na samo wpsomnienie ;) Dziewczynom w prezencie
przywiozłem salami. Zresztą taki sam prezent sprawiłem moim domownikom, jak i
sobie J
Azujeosy <3 |
Po mojej podróży mam tylko parę
wniosków:
- Moja przyszła żona musi znać
kuchnię włoską!
- Mam niesamowite szczęście w
trasie – gdybym miał takie na co dzień, to już dawno byłbym milionerem z
własnym haremem.
- Chyba tylko w podróży potrafię
być w pełni sobą, zapomnieć o smutkach, cieszyć się chwilą i uwolnić od
problemów.
A tak sie chodzi w Porto! |
Opisałem tutaj zaledwie promil
moich przygód i całej historii, a zobaczcie ile mi to zajęło miejsca. Mógłbym
jeszcze napisać o: Prosciutto, Szynce Parmeńskiej, cantuccini, Finochiona,
salami, tartufos, pistacjach, gajach oliwnych, notte bianca, poidełkach w
ogrodach Boboli, czaplach, pomarańczach zrywanych z drzew, cytrusach, cudownym baptysterium,
o pysznych lodach za 1euro i włoskich pierożkach ze szparagami i parmezanem ze
skórka z pomarańczy(tak tej „zerwanej”) i oliwą, o naszym mojito, o czerwone
aniołkach na obrazach, o tajemniczym, czarnym kogucie w Chianti, o Tadeuszu
Machalskim – polskim ulicznym grajku,o zdjęciach robionych ipadaem(hejtuje po maksie). Po
więcej relacji, przeżyć, porad, zdjęć zapraszam na portal przezyjtosam.pl
(przezyjtosam.blogspot.com). Sukcesywnie, w miarę zaliczania kolejnych
egzaminów, projektów, programów będę dodawał kolejne newsy razem z moim kumplem
Pendzlem.
Pozdrawiam i
...
W DROGĘ!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz