19 marca 2013

Autostopem do Istambułu cz.4

Po kilku dniach nasza przygoda w Belgradzie się skończyła, Milan odprowadził nas na autostradę wylotową, która prowadziła na południe Serbii. Tam się z nim pożegnaliśmy i podziękowaliśmy za jego gościnę, oraz czas spędzony razem w świetnej atmosferze. Na poprawę humoru przed łapaniem stopa zaopatrzyliśmy się w arbuzy i stanęliśmy przy drodze czekając na podwózkę.








Przemieszczaliśmy się całkiem szybko, (może z powodu, że raz wiózł nas koleś w cudownym audi prując ponad 200km/h ) jeden, drugi złapany samochód i Belgrad stał się już tylko wspomnieniem. Warto wspomnieć o tym, że zatrzymał się po nas również jeden młody facet w Golfie III (Polski akcent!).  Podchodzę, pytam w jakim kierunku jedzie itd., ten jednak słowa po angielsku, krzyczę więc do Marcina, że on nic nie kuma i słyszę – Polacyyyy ?! O kurwa…wsiadajcie chłopaki !
Okazało się, że zatrzymał się po nas Polak-Serb, który aktualnie tam mieszka. Jego matka jest Polką, która częściej odwiedza kraj, on sam pamięta tylko kilka miast, widać, było, że wcale mu z tym nie jest dobrze.  Bardzo się ucieszył, że mógł nas podwieźć chociaż krótki kawałek gdyż dawno nie rozmawiał po Polsku, wypytywał nas o sytuację w kraju, opowiedział nam trochę o swoim życiu, chwile się pośmialiśmy razem i przyszedł czas pożegnania. To było całkiem pozytywne przeżycie spotkać gdzieś w środku Serbii takiego człowieka, bo prawdę mówiąc jakie są szanse na to? No właśnie ;) Życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego i nasz Polak-Serb odjechał.
Jeszcze wtedy nasze plany chyba nie były sprecyzowane dokąd chcemy jechać, pierwotnie zakładaliśmy, że mieliśmy jechać przez Macedonię i Grecję, cały czas autostradą. Podejrzewam, że nasze plany zmieniły się w ostatniej chwili, kiedy staliśmy na rozstaju dróg w Niś czyli: kierować się na południe w stronę Macedonii, czy na płd-wsch w stronę Bułgarii. Decyzja właściwie podjęła się sama, bo w niedługim czasie zatrzymał się po nas dziadek kierujący ciężarówką   ostatnim złomem, który jakimś cudem jeszcze się poruszał, niemniej jednak zaproponował nam podwózkę ok. 40 km do Bela Palanki. Ten złapany stop przesądził właściwie o dalszym kierunku naszej podróży. Pojazd, którym nas podwoził był iście kosmiczny, wszystkie kable na wierzchu, zwisający jeden głośnik, zegary nie działały…i ta zawrotna prędkość, niczym wóz Batmana przemknęliśmy 40 km, prawie pod granicę z Bułgarią. On nie rozumiał nas, ani my jego, jednak uśmiech nie schodził z twarzy starszego kierowcy, do tego znał on chyba wszystkich w wiosce, bo co chwila zatrzymywał samochód, aby dać jakieś warzywa jednej osobie, czy wyciągnął nagle skądś koło od motoroweru by dać innej.

Ten dzień miał być dla nas całkiem szczęśliwy. Po dzisiejszej przejażdżce pięknym i superszybkim Audi tym razem dane nam było złapać Turka, mówiącego po niemiecku. Nie wiem czemu, ale pierwszym skojarzeniem jak go zobaczyłem był ten Ptak z ulicy sezamkowej, pamiętacie? No, wyraz twarzy identyczny, okazał się jednak bardzo miłym kolesiem, dla którego podwiezienie nas przez całą Bułgarię do Edirne było keine probleme! Nasz kierowca nic się nie znał na mapie, dlatego najpierw w ogóle musiałem się z nim dogadać dokąd jedzie, co nie było prostą rzeczą, a potem na trasie nie On, a my konsultowaliśmy dalszą drogę z napotkanymi osobami. W każdym razie, wiózł nas do samego celu, nie było więc żadnych powodów do narzekania (może oprócz naszego strasznie kulejącego niemieckiego). Rozmowa nam się nawet całkiem kleiła przez te kilka godzin, chociaż przypominało to bardziej kalambury, gdzie ktoś trochę mówi, trochę pokazuje, ale w końcu odgadywaliśmy nasze intencje. 

Droga mijała świetnie, na granicy spotkaliśmy bardzo miłego człowieka, który wydawał wizy tureckie, wkleił nam je do paszportów i pojechaliśmy dalej…NIE ! Wcale tak nie było!  Na granicy za biurkiem siedział wstrętny grubas, który potraktował nas jak nic nie wartych śmieci, z wyższością, nawet na nas nie spojrzał, rzucił nam wydane pieniądze za wizę na stół, a wlepe do paszportu nakleił nam na okładce. Po uprzejmym zapytaniu co mamy z tym zrobić, gdzie wkleić, czy wymagana jest jeszcze pieczątka, cokolwiek, gdyż właściwie pierwszy raz się spotkaliśmy z wizami nawet nie odwrócił oczu od telewizora. Nie mogliśmy się kłócić, żeby nam nie zrobił większych problemów, chcieliśmy się dostać do Turcji. Na odchodne potraktowaliśmy go paroma epitetami po polsku, które można usłyszeć pod budą z piwem, aczkolwiek wszystko z uśmiechem, w końcu wjeżdżamy do Turcji! 
Przejechaliśmy granicę, wszyscy uśmiechnięci i… ausweiskontrolle! Zatrzymuje nas policja. Po krótkiej rozmowie z naszym kierowcą, ten każe mi się posunąć i zrobić miejsce. Okazało się, że policjant po prostu sobie złapał stopa! Chciał podjechać na najbliższą stację. Tym akcentem zaczęliśmy nasz pobyt w zupełnie innym kraju niż dotychczas widzieliśmy.


Nasz kierowca mimo tego, że spieszył się do rodziny w stronę Izmiru niezmiernie nam pomógł w szukaniu adresu, pod który mieliśmy się dostać do naszego hosta w Edirne, wyskakiwał z samochodu do przydrożnych barów wypytując się gdzie jest ta ulica, aż w końcu udało nam się znaleźć mniej więcej odpowiadający podanemu adresowi dom. Z braku innej możliwości podziękowaliśmy za podwiezienie i zaczęliśmy się zastanawiać…gdzie my właściwie jesteśmy. Na domofonie nie było nazwiska naszego hosta, był już wieczór ok. 22h, nie wiedzieliśmy  właściwie co zrobić, pozostało nam czekać. Nasz host miał wrócić z pracy ok. 23, usiedliśmy więc na murku przy drodze. W czasie jak czekaliśmy na niego dokopałem się w plecaku do musli, które wiozłem z Polski…tak wygląda właśnie podróż na stopa! Nie zabierajcie za dużo tego żarcia, chociaż to poprawiło nam trochę humor ;). 
Ok. 23 podjechał chłopak na rowerze i pyta – Martin, Adam? Uff ! Jesteśmy uratowani, to był jednak dobry adres. Rozgościliśmy się w domu, umyliśmy porządnie i zaczęliśmy robić kolację. Melih nam opowiedział, że właściwie to nie miał pojęcia kto do niego przyjedzie, nie odczytał całej wiadomości będąc w pracy, po prostu odpisał na Couchu ‘ ok. niech wpadają do mnie, będę po pracy ok. 23 niech poczekają w ogródku’. Wiadomość odczytał dopiero po pracy, to pokazuje jak bezinteresownie nam pomógł, nie patrząc na nic. Po kolacji jeszcze długo razem rozmawialiśmy, usiedliśmy na chwilę do facebooka, aby odpisać najbliższym, że jesteśmy u celu cali i zdrowi i poszliśmy zmęczeni spać, w końcu dziś przejechaliśmy w trasie ponad 700km! 


Teraz chwila oddechu…Edirne to miasto położone na granicy trzech państw. Grecji, Turcji i Bułgarii, nazywanej też Bulgaristanem ;) Niegdysiejsza stolica Turcji, teraz jako niewielkie miasto, aczkolwiek bardzo urokliwe, daje nam ładny przedsmak tego co nas czeka dalej w Turcji. Miejsce gdzie mentalność ludzi i kultura jest już zupełnie inna. Wkraczając za granicę Turecką wkraczamy w inny świat. Ludzie są miło nastawieni do siebie i do przyjezdnych, spotkaliśmy się tam z wieloma uśmiechami i ludzką życzliwością. Najprawdopodobniej u nas w Polsce obraz Turka - Kowalskiego jest całkowicie zakłamany, kojarzymy ich tylko z budami z kebabem, handlarzami i niegdysiejszymi złodziejami serc polskich dziewczyn, kiedy tak naprawdę dopiero po odwiedzeniu ich kraju możemy powiedzieć jacy są naprawdę. A są naprawdę w porządku i przekonaliśmy się o tym już od samego początku łapiąc na stopa właśnie Turka. Do tego ich kultura i religia jest w nich tak głęboko zakorzeniona, że obraz jaki nam się ukształtował w Polsce zupełnie nie przypomina tego, z którym się spotykamy na miejscu. Wróćmy do naszego wyjazdu…


Kolejnego dnia Melih, który był zapalonym rowerzystą powiedział nam, że wypożyczymy jeszcze jeden rower i objedziemy sobie Edirne, bo tak będzie najwygodniej. Po szybkim śniadaniu i Ajranie na popitkę wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Melih pokazał nam właściwie wszystko co można było zobaczyć w Edirne, wywarło to na nas, Europejczykach duże wrażenie. Nigdy wcześniej nie widziałem meczetu, nigdy wcześniej nie słyszeliśmy muzyki tureckiej, (oprócz momentów kiedy gubimy się na YouTube) oraz nigdy wcześniej, co jednak jest minusem nie doświadczyliśmy takich upałów. Niemniej zwiedzanie było dla nas niesamowitym przeżyciem, odwiedziliśmy muzeum, w którym leczono muzyką, oraz naturalnymi dźwiękami. Mogliśmy zobaczyć wiele instrumentów, których nie znaliśmy, pomieszczenia w jakich leczono, narzędzia, którymi się posługiwano, ale chyba najgorszym co widzieliśmy były obrazki przedstawiające rytualne obrzezanie, umh…dotkliwie zobrazowane! Wszystkie te budynki były utrzymane w architekturze Ottomańskiej. Oprócz muzeum pojechaliśmy dalej zwiedzić meczet, jazda tamtejszymi obrzeżami miasta była niesamowita, w oddali było słychać śpiewy i muzykę, która była wręcz hipnotyzująca. Przed wejściem do meczetu powinno się zakryć kolana i ramiona, oraz obowiązkowo zdjąć buty, potem mogliśmy już spokojnie zwiedzać wnętrza, jakich nasze oczy jeszcze nigdy nie widziały. Mnogość filarów i ornamentów zdobiących ściany meczetu i jego sklepienie była poruszająca, a oświetlenie dodawało wszystkiemu uroku. Wszystko to nadzwyczaj piękne, jednak ja nadal jakoś preferuję Europejskie kościoły, które dla mnie są jeszcze bogatsze w piękno (mając w pamięci zawsze bazylikę św.Piotra odwiedzoną pół roku wcześniej).

Na środku meczetu stał swojego rodzaju wodopój, do którego można było podejść, wziąć kubeczek i napić się wody. Nie było to jednak utrzymane w sterylności jak widzą to europejczycy, kubeczki były dla wszystkich, nie myło się ich, po prostu używało po kolejnej osobie. My jednak z pewną dozą ostrożności podchodziliśmy do wody nieznajomego pochodzenia, gdyż nie chcieliśmy się nabawić sensacji żołądkowych. Potem dostaliśmy informacje, że dużego zagrożenia nie ma, jednak zawsze jakieś istnieje, a to mogłoby zatrzymać naszą podróż na jakiś czas. Kilka razy skorzystaliśmy z tej wody, wrzucając do butelki tabletki uzdatniające, nic nam się nie stało do końca podróży ;)


Zwiedzanie miasta nie mogło być jednak cały czas szczęśliwe, podczas naszego postoju na herbatę i wodę nad pobliską rzeką Marcinowi zeszło powietrze z koła, więc dalej prowadziliśmy rowery. Tego samego dnia przydarzyło mu się to jeszcze raz, co utwierdziło nas w przekonaniu, że pech z polski dotarł nawet tutaj i nie rozpuszcza się w tym skwarze lejącym się z nieba.
Będąc w Edirne jeszcze nie wiedzieliśmy do końca czy uda nam się dotrzeć do Gruzji czy nie, ograniczał nas powoli czas, który uciekł nam trochę w Seged. Melih zaprowadził nas do swojego przyjaciela z pracy, który poczęstował nas herbatą i specjałami z pobliskiego baru, mogliśmy z nim chwile porozmawiać, Melih tłumaczył nasze słowa. Wracając jednak do wątku Gruzji, nie byliśmy pewni czy pociąg Dogu Express już działa, czy nie, Melih więc znalazł w Internecie numer do informacji i zadzwonił pytając się czy pociąg kursuje. Okazało się jednak, że na trasie prowadzone są remonty i na obecną chwilę nasza podróż w stronę Gruzji zamiast wygodnego pociągu okazałaby się koszmarem. Niepocieszeni byliśmy zmuszeni opuścić plany wobec kolejnego kraju. Po wypiciu herbaty pożegnaliśmy się z przyjacielem Meliha i wróciliśmy do domu.


Co do herbaty warto zaznaczyć, że praktycznie w każdym domu w Turcji jest pudełko cukru w kostkach. Ja akurat nie słodzę herbaty w ogóle, Marcin niewiele, zaś Turcy słodzą ok. 4 takie kostki do malutkiej filiżanki. Z tym wiąże się sytuacja, kiedy Melih zaparzył nam herbaty i pyta ile słodzimy, odpowiadam, że nie muszę, Marcin, że jedną, on zaś na to –Ale już Wam wrzuciłem po 2 kostki. ;) Proponuję spróbować tej słodziutkiej herbaty, bo naprawdę ma pyszny smak, szczególnie parzona w specjalnych do tego czajniczkach. Do kawy również jest specjalny imbryczek, oraz procedura, podczas której trzeba uważać szczególnie na jeden moment – zagotowania wody. Oba te napoje w Turcji popijane są ze szczególnym rytuałem, co mnie nie dziwi, bo smak naprawdę na to zasługuje!


Tego samego dnia po południu miał do nas dołączyć Holender, który przyjedzie rowerem ze Stambułu. Tak też się stało, kiedy dojechał był zmęczony, więc razem pod wieczór zjedliśmy kolację i oddaliśmy się rozmowom, które, tu warto wspomnieć przerwał człowiek wygrywający niesamowitą muzykę na bębnie przypominając w ten sposób o ramadanie. Powtarzane to było kilkakrotnie do późnych godzin nocnych. Ci ludzie chodzili po ulicach waląc w bębny, aby wszyscy słyszeli, jeszcze długo po przejściu naszą ulicą wsłuchiwałem się w dźwięki tej muzyki, która teraz rozbrzmiewała nad miastem. Wracając do naszego Holendra, przyleciał on samolotem do Stambułu ze swoim rowerem i stąd zaczął podróż rowerem do ojczyzny, respekt ;) Po kolacji i długich rozmowach poszliśmy wreszcie spać.


Następnego dnia mieliśmy opuścić Edirne i ruszyć w stronę Stambułu. Zaopatrzyliśmy się więc rano w trochę waluty, ostatni raz pooglądaliśmy miasto i dokupiliśmy zapas wody. Pożegnaliśmy się z Melihem dziękując za jego bezinteresowną pomoc i nocleg, oraz naszym przyjacielem z Holandii i ruszyliśmy na przystanek autobusowy, aby wyjechać z centrum miasta na drogę wylotową do Stambułu. Tak zakończył się nasz pobyt w pierwszym mieście w Turcji, jeszcze tego samego dnia mieliśmy się dostać do Stambułu, ale to już zupełnie inna opowieść…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz