04 marca 2013

Autostopem do Istambułu cz.2

Romola

Część druga opisująca nasz wyjazd to przede wszystkim :
- walka o przekroczenie granicy węgiersko - serbskiej,
- moja choroba i wizyta w szpitalu,
- impreza w Szeged z Romolą 
(ta urocza niewiasta, której fota widnieje po lewej stronie).
Jednakże o tym jak dokładnie to wyglądało możecie przeczytać poniżej:






W poprzedniej części nadmieniłem o tym, że bardzo ukochaliśmy sobie stację benzynową przy granicy węgiersko-serbskiej. Można powiedzieć, że to stacja wybrała nas na swoich towarzyszy przez parę dni. Po paru godzinach nieudanych prób łapania stopa przed granicą stwierdziliśmy, że spróbujemy ją przejść i złapać stopa w Serbii. Udało się, ale niestety tylko połowicznie. Po kilkunastu minutach stopowania przy autostradzie naprzeciwko kabiny celnika, ów jegomość stracił cierpliwość i ruszył w naszą stronę. Na początku zaczął nami gardzić po serbsku. Kiedy jednak zauważył brak jakiegokolwiek zrozumienia, przerzucił się na angielski. Usłyszeliśmy tylko: 

„GET LOST”. 

To oznaczało koniec naszej przygody z Serbią. Pokornie wróciliśmy na Węgry. Tak, więc nasz pierwszy raz w Serbii trwał… około pół godziny.

Z uwagi na fakt, że w dalszym ciągu czułem się źle, stwierdziliśmy, że być może dobrym rozwiązaniem byłoby udanie się do Budapesztu do ambasady polskiej. Być może zostałbym przekierowany do szpitala, z którym mój ubezpieczyciel miał podpisaną umowę, jednakże... i w drugą stronę łapanie stopa nie szło... Kiedy po godzinie nieudanych prób zajrzeliśmy na chwilę na stację naradzić się co dalej robić usłyszałem za sobą znajomy okrzyk radości:

- „NO KURWA MAĆ”

Oho, nasi! Wracali z Grecji i zepsuło im się auto. Niestety nie znali angielskiego, więc nijak nie potrafili się dogadać z obsługą stacji. Chcieli zadzwonić po pomoc drogową. Pobiegłem z pomocą. Na szczęście mój telefon posiadał wi-fi w związku z czym, mogłem im również pomóc wysłać maila do ubezpieczyciela. Oczywiście spotkaliśmy się z ogromną wdzięcznością. Na początku Ci ludzie chcieli dać nam pieniądze, ale odmawialiśmy. W związku z tym kupili nam butelki wody i dosłownie wcisnęli za pazuchę 10 euro. Po chwili jednak, dorzucili nam balsam do opalania „50”. Przypuszczam, że wiązało się to z odcieniem mojej skóry. Cóż, całe dnie stania na słońcu i łapania stopa przyniosły nie do końca pożądane efekty. Po tym jak przyjechała laweta i odtransportowała naszych znajomych zacząłem się rozglądać dookoła stacji. Zauważyłem boczną drogę biegnącą równolegle do autostrady, przy której stało dwoje ludzi. Backpackersi jak nic. A wiec biegnę do nich i krzyczę dziarsko:

- Hi, where are you from?
- From Poland!
- No to tak jak my :D

Wracali z Bułgarii. Po krótkiej rozmowie o moim stanie zdrowia dowiedziałem się, że z pobliskiej granicy odjeżdża, średnio raz dziennie bus do Szeged (pobliska miejscowość). Tam na pewno jest szpital i będę mógł dostać jakieś leki. Jednakże okazało się, że ten bus odjeżdża dosłownie za 30 minut, a do granicy jest parę kilometrów. Ruszyliśmy biegiem. Dosłownie w ostatniej chwili wskoczyliśmy do autobusu. Musiałem jeszcze wymienić zdobyczną kasę na forinty i tym sposobem to 10 euro starczyło nam na bilety dla 2 osób w obie strony i jeszcze coś do jedzenia na miejscu.
My, nasz dobytek i dupa konia

Dojechaliśmy do centrum. Jak zwykle bez mapy, jak zwykle nie mając takich planów. Zaczynamy krzyczeć po ludziach, czy umieją mówić po angielsku. Pierwsze dziewczyny zareagowały śmiechem – nie wiedzą co tracą ;). Kolejna się odwróciła.






Romola, bo tak miała na imię. To dziewczyna, której mama pracowała w szpitalu, jako pielęgniarka, a której dziadek leżał tam ciężko chory. Była dla nas wtedy jak anioł zesłany prosto z nieba. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że z taką łatwością udało nam się ją złapać. Spędziła z nami cały dzień w szpitalu, w oczekiwaniu na to, aż zostanę przebadany.

Diagnoza to zapalenie oskrzeli. Dostałem końską dawkę antybiotyku i po paru dniach byłem zdrowy. Pieniądze za leczenie oraz lekarstwa zostały mi zwrócone, dzięki karcie euro 26. Dlatego z całą pewnością i z ręką na sumieniu mogę ją tutaj polecić. Same badania były wykonane naprawdę profesjonalnie, jednakże nie obyło się bez drobnych nieporozumień. Chociaż angielski jako język techniczny nie sprawia mi problemów, to jako język medyczny potrafi być kłopotliwy. Ale, czy wszyscy z was wiedzą jak po angielsku nazywa się: rozwolnienie, zatwardzenie, problemy z oddawaniem moczu, zapalenie płuc? Ponieważ moja Pani doktor nie do końca potrafiła mi to wyjaśnić, a dostępu do Internetu akurat w tym momencie nie było, to zaczęła mi dosłownie POKAZYWAĆ, o co Jej chodzi. Wyobraźcie sobie w jaki sposób można pokazać te dolegliwości. Dodam tylko, że cały personel śmiał się z nas, a sytuacja była rozbrajająca.

Impreza w dzień, impreza w nocy - takie rzeczy tylko w Szeged.
A w tle basen, w którym się kąpaliśmy :)
Romola czekała razem z nami. Zakumplowaliśmy się. Język nie stanowił bariery, nawet jeżeli druga osoba znała go: „tyćku, tyćku”. Zaprosiła nas do siebie na działkę. A tam… Jedna, wielka węgierska impreza! Jej cała rodzina w miejscowości Roza – niedaleko Szeged – grillowała, piła, tańczyła się i bawiła na całego. A pośród tego rozentuzjazmowanego tłumu – my. Dwóch brudnych Polaków prosto z ulicy. Ilu z was postąpiłoby w ten sposób? Sam zastanawiałbym się dłuższą chwilę…
Uczta w Szeged
Spędziliśmy tam trochę czasu. Zasmakowaliśmy miejscowej kuchni. Napiliśmy się palinki. Popływaliśmy w basenie. Zjedliśmy fasolę przyrządzoną w gigantycznym kotle. Ludzie, to było niesamowite! Wszystko wyglądało nieziemsko, my mieliśmy z tej całej sytuacji kosmiczny ubaw i czekaliśmy, kiedy pojawi się przysłowiowy haczyk...

Przygotowania do uczty
Przygotowań ciąg dalszy

No i się pojawił... Romola, jako córka pielęgniarki uwielbiała dzieci i była bardzo opiekuńcza. Stwierdziła, że bardzo chciałaby zostać mamą. No i powtarzała to zdanie jak mantre co kilkanaście minut. Było to uprzykrzające do tego stopnia, że zapamiętałem ją głównie z uwagi na te zdania:

- DO YOU WANT A BABY WITH ME?
- EAT MORE, DRINK MORE, DRINK FASTER!

Podjeliśmy decyzję o wyjeździe. Miło było, ale wypadałoby ruszyć dalej. Zresztą, żaden z nas nie chciał zostać już ojcem… A przynajmniej, nie z nią. Pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy i trafiliśmy z powrotem do Szeged, a stamtąd na naszą ulubioną stację.

Następnego dnia byliśmy już poza granicą i łapaliśmy stopa kilkaset metrów za budką strażnika. Czułem się lepiej. Leki zaczęły działać, a w połączeniu z kuracją alkoholową w Szeged wzmocniły swoje działanie. Kilkanaście minut później mknęliśmy już w stronę Belgradu Audi razem z Austriakiem.
Zachody słońca przy drodze
NIEMIECKI! Dlaczego nigdy nie lubiłem tego języka? Tzn. Odpowiedź na to pytanie jest względnie prosta – po prostu go nie lubiłem. Niestety, okazało się, że wielokrotnie potrzebowaliśmy go użyć. No i tu zaczynały się kłopoty. Co więcej, czy zauważyliście, że większość ludzi mówiących po niemiecku, ma ten charakterystyczny ruch głową? Kiedy nasz kierowca odwracał się do pasażera siedzącego obok jego głowa obracała się tylko co 90 stopni. Zawsze się z tego śmieję i zastanawiam, czy to ja jestem dziwny, że dostrzegam takie rzeczy, czy to oni, że dla nich to normalne. Po pewnym czasie dojechaliśmy do stacji benzynowej, gdzie nasz Niemiec zrobił sobie przerwę na małe piwko, a my zmęczeni pogodą i upałem rozłożyliśmy się na karimatach przy stacji. Było piekielnie gorąco… Żar lał się z nieba… A nam chciało się pić i spać… Ale nie było nam dane pospać długo… O tym co było dalej, przeczytacie w kolejnej części…

2 komentarze: