24 lutego 2013

Autostopem do Istambułu! cz.1

Trochę czasu już od tej podróży minęło... W lipcu 2012 wyruszyliśmy wspólnie na naszą pierwszą wyprawę autostopem. Chcieliśmy dowiedzieć się ile prawdy jest w tych wszystkich historiach, które czytaliśmy o tym sposobie podróżowania. Pokonaliśmy 4200 km w 18 i jak na pierwszy raz wydaje mi się, że poszło całkiem nieźle. Jeżeli chcecie poczytać o tym jak nam szło zapraszam do czytania relacji! Z uwagi na jej obszerność podzieliliśmy ją na 6 części:
A więc, zaczynamy!
Pomysł wyprawy autostopem narodził się w mojej głowie na początku roku 2012. Od razu zacząłem szukać pośród znajomych kompana do podróży. Nie było łatwo. Zresztą, nie dziwi mnie to zbytnio. Doświadczenia nie miałem praktycznie żadnego, a ambicje jak zwykle wysokie. Moje wcześniejsze podróże autostopem były dość krótkie i niezbyt efektowne. Mogę tu wspomnieć chociażby o aucie złapanym niedaleko Zakopanego, które podrzuciło mnie i moją koleżankę raptem 5km. Nie obyło się bez taksówki, żeby dostać się do centrum. Kolejny raz był już w prześlicznej prowincji Chianti w mojej ukochanej Toskanii. Tak się akurat złożyło, że ze spontanicznej wyprawy autobusem na degustację win trafiliśmy w samo epicentrum przeogromnej burzy, która skutecznie zniechęciła nas do dalszej eksploatacji terenu. Zrozpaczeni zaczęliśmy próbować łapać stopa. Zaczęło się od wyciągniętego w górę kciuka (nikt tego we Włoszech nie rozumiał), poprzez nazwę miejscowości, która została wymalowana szminką na kartce papieru (tego sposobu również nikt nie docenił), aż do zwykłego wyjścia na drogę i machania kończynami w każdą możliwą stronę (to zrozumiał każdy). Miałem farta, że moja koleżanka miała nad wyraz wydepilowane kończyny, które potrafiła z gracją prezentować poprzez odpowiedni dobór stroju. W taki sposób złapaliśmy miejscowego pracownika, który podrzucił nas dobre 30 km nadrabiając przy tym jakieś ¾ dystansu do swojego domu. To były pierwsze przygody z autostopem.
Nasza trasa
Piękni i jeszcze młodzi!
Pendzel był pierwszą osobą, która zgodziła się ze mną ruszyć w trasę. Początkowy plan zakładał Gruzję, gdyż od wielu lat marzymy o tym kraju. Polaków i Gruzinów łączy głęboka przyjaźń przypieczętowana ostatnimi czasy przez ś.p. Lecha Kaczyńskiego. Zarówno nasz naród jak i gruziński ma kłopoty ze swoim sąsiadem, który systematycznie co pewien okres czasu przejawia wobec nas swoje imperialistyczne zakusy. „Królestwo Pięknego Kaukazu”, czyli zarówno Gruzję, jak i Armenię zaliczymy w lipcu tego roku, o czym na pewno będziecie mogli poczytać na naszym blogu. Wiecie co mnie martwi najbardziej? Fakt, że Gruzja staje się tak bardzo turystycznym miejscem (także dla Polaków). Obozy studenckie, książki o Gruzji, połczenia do tego kraju zalewają nasz rynek. Oczywiście ma to na pewno masę pozytywnych aspektów, ale dla mnie największym minusem zawsze będzie to, że w najbliższym czasie kraj ten zostanie zdominowany przez naszych rodaków. Wtedy niestety trzeba będzie obrać inny kierunek – Kirgistan, Turkmenistan, Uzbekistan? W końcu krajów byłej republiki radzieckiej jest sporawo. Ale nie o tym, nie o tym, nie o tym…

Od naszej decyzji na wspólną podróż rozpoczął się wyścig zbrojeń! Musieliśmy uzupełnić, bądź też zakupić niezbędny sprzęt. A było tego co nie miara. Część ekwipunku została już wymieniona na tym blogu, np. TUTAJ. Na pewno strzałem w stopę okazał się nasz lidlowski namiocik :D Nie mniej jednak z uwagi na jego wagę i stosunkowo niewielkie gabaryty potrafimy mu wiele wybaczyć. Po zebraniu całego niezbędnego stuffu ruszyliśmy na drogę. Dosłownie na drogę! Znaleźliśmy dogodne miejsce na obrzeżach Łodzi i rozpoczęliśmy „polowanie”!

Taaak... Sama prawda :)
Początki, jak to początki – niemrawe i niepewne. Zaczęliśmy od  obrzeży Łodzi w okolicach Starowej Góry. Od razu muszę dodać, że jeżeli planujecie łapać tiry na wydrukowany tachograf to,  owszem jest to dobry pomysł, ale na pewno nie wtedy, kiedy jest on wielkości kartki formatu A5. Nawet kierowca ze wzrokiem supermana będzie musiał zwolnić do prędkości uzyskiwanej przez wysportowanego ślimaka, żeby dojrzeć co tam, na tej pięknej karteczce zostało wydrukowane. Polecamy zatem możliwie największy format tekstu umieszczony na możliwie największym polu tekstowym. Co mnie śmieszy najbardziej, to, że nie wzięliśmy ze sobą tektury. Także musieliśmy ją zdobyć już na samym początku wyprawy. I był to tak naprawdę symboliczny początek naszej podróży. Pierwsze przełamanie lodów, pierwsze przekroczenie granicy własnego… wstydu? Udaliśmy się do pobliskiego sklepu, a Pani ekspedientka zareagowała jak najbardziej pozytywnie, tak więc otrzymaliśmy solidny kawał tektury, do której przymocowaliśmy nasz pierwszy cel. CZĘSTOCHOWA.


Pół godziny później siedzieliśmy już w małej Toyotce Yaris, która wiozła nas krajową jedynką w stronę Cieszyna. Nasze plecaki szczelnie wypełniły każdy wolny centymetr sześcienny powietrza w kabinie, a kierowca był mega pozytywnym gościem. Co prawda Pendzel wywiózł go niechcący kilkanaście kilometrów dalej, bo źle odczytał dane z GPS, ale… Przynajmniej dłużej mogliśmy delektować się wspólną jazdą. Nasz stopowy pierwszy raz był dosyć łatwy i przyjemny, bo trafiliśmy na człowieka w naszym wieku. Wiele wspólnych tematów sprawiło, że podróż minęła bardzo szybko.

Kolejnego stopa złapaliśmy na stacji benzynowej – urocze starsze małżeństwo udające się na wakacje. A kolejny na kolejnej stacji. Było to o tyle zabawne, że naszym zdaniem była to para: szef i sekretarka. Ona bardzo rozochocona planami wspólnie spędzonego weekendu. On stonowany i skupiony na trasie, skutecznie gasił jej ambitne wizje wspólnej przyszłości. Nie mniej jednak głównie dzięki tej Kobiecie zostaliśmy podwiezieni do Cieszyna, a więc tam gdzie chcieliśmy się dostać! A trzeba dodać, że nie było im po drodze, gdyż wybierali się do Podbeskidzia. Chcieliśmy, nie chcieliśmy – tak naprawdę zawsze autostop weryfikuje trasę. Ale jak ogromna była nasza radość, kiedy po dosłownie paru godzinach znaleźliśmy się przy granicy naszej pięknej krainy.

Tutaj nastąpił dłuższy przystanek. Od razu udaliśmy się na przejście graniczne. Dodam tylko, że cały czas lekko siąpiło, a deszczowa pogoda utrzymywała się, aż do Słowacji. Czemu o tym wspominam? Oczywiście deszcze nie stanowią z reguły jakiejś większej przeszkody, ale głównie wtedy, kiedy posiadamy odpowiednio zaawansowany sprzęt – czyt. KURTKA. O tej właśnie rzeczy w przedwyjazdowym roztargnieniu zapomniał Pendzel. Nigdy nie wymarzę z pamięci przerażenia i zmartwienia, które pojawiło się na jego twarzy, kiedy tylko zdał sobie z tego sprawę. Mieliśmy 10l gazu, harmonijki, garnuszki, kluski, a Pendzel nie wziął kurtki. No bywa i tak. Na szczęście pogoda nas skutecznie rozpieszczała. Ale dopiero po pierwszym dniu.

Do rzeczy, ponieważ znajdowaliśmy się w miejscu, w którym grom ciężarówek oczekiwało na to, żeby wyruszyć – wiedzieliśmy, że jest to kluczowy moment. Albo złapiemy stopa, dzięki, któremu przejedziemy 50 km, albo ruszymy kawał drogi na południe. Podobno najwięksi farciarze łapią stopa, który wiezie ich 2000 km. Zaliczamy się do tego grona, ale o tym trochę później. Parę razy obchodziliśmy wolne stanowiska i zbliżaliśmy się do kabin kierowców – niestety nie spotkaliśmy się ze zbyt wielkim entuzjazmem. Najprawdopodobniej wynikało to z naszej niepewności. Wybaczcie skojarzenie, ale tutaj, do kierowcy, trzeba podchodzić jak do psa – z uśmiechem i pewnością siebie wymalowaną na twarzy. W innym przypadku, większość ludzi przypuszcza, ze coś knujemy. A może coś przemycamy? A może chcemy im coś sprzedać? A może zgwałcimy ich pod osłoną nocy, zrobimy zdjęcia i wrzucimy na fejsa? Oczywiście wybaczcie mi to skojarzenie, jestem jak najbardziej wdzięczny swoim kierowcom. Bez względu na to kim byli poza swoją pracą – pomogli nam co nie miara.

W końcu ktoś się zgodził. Ja wsiadłem do jednej kabiny, Pendzel do drugiej. Tylko raz jechaliśmy we dwójkę z jednym kierowcą. Mało kto się na to godzi. Mogą dostawać kary i mandaty. W takiej Bułgarii, żyjącej z łapówek, to strzał w stopę z bazooki. A żaden z kierowców raczej nie liczy na to, że zrzucilibyśmy się w takim wypadku na mandat. Zatem ruszyliśmy!

To było tak naprawdę pierwsze stopowanie w gabarycie. Gabaryt, to potoczna nazwa tira używana w slangu kierowców. Język ten potrafi momentami zadziwić, ale po paru dniach dziwić przestaje wiele rzeczy. Można powiedzieć, że z każdym nowo odkrytym krajem, nowo zwiedzonym miejscem, nowo poznanym człowiekiem – dziwi nas już coraz mniej.

Ale nas na początku dziwiło. Dziwiło to, czemu Flap (mój „lekko” tęższy kierowca) sika 10 cm od swojej kabiny. Co więcej, sam proces oddawania moczu zaczynał już w locie, po wyskoczeniu z kabiny. Wyobraźcie sobie ile lat praktyki wymaga doskonalenie takich umiejętności.

Dziwiło nas również to, czemu nasi kierowcy nie korzystają z pryszniców i toalet nawet wtedy gdy mają taką możliwość. Zastanawiające było również to, czemu jedynym poruszanym w mojej kabinie tematem były:

  • Wielkie łby – Bułgarzy,
  • Debile, gamonie, idioci – miejscowi,
  • Tacho, kaśka –  sprzęt i sposób pracy naszych kierowców.

Po czasie jednakże przestało nas to dziwić. Przywykliśmy. Nawet zaczęliśmy się rzadziej myć...

Przy naszym tirze!
Pierwszą noc spędziliśmy w przyczepie tira na Słowacji... Tak, w przyczepie, nie w kabinie. Ponieważ na zewnątrz była rosa, a namiociki do wodoodpornych nie należały zagotowaliśmy sobie wodę na herbatę, zjedliśmy coś na szybko i udaliśmy się spać. Była to okropna noc. Mój śpiwór okazał się za krótki, przez co ciągle z niego wypełzałem. Co więcej jego parametry była chyba jednak nie do końca prawdziwe, bądź też noc okazała się bardziej mroźna niż sądziłem. Skończyło się to moim wyziębieniem organizmu i grzaniem się na pobliskiej stacji benzynowej zaraz po przebudzeniu. Po tej nocy tak naprawdę się rozchorowałem co wpłynęło jednoznacznie na naszą podróż.

Następnego dnia ruszyliśmy w stronę obdowdnicy Budapesztu, gdzie przez parę godzin nieudolnie próbowaliśmy łapać stopa. To było złe miejsce. Każdy zasuwał po autostradzie, a na pobliską stację benzynową mało kto zaglądał. Kiedy po dłuższym postoju zdecydowaliśmy, ze ugotujemy sobie kluski, żeby coś zjeść zatrzymało się przy nas auto. Kierowca cofnął się, przeczytał napis na kartce i machnął ręką wskazując na swoje auto. W taki sposób znaleźliśmy się przy granicy węgiersko – serbskiej niedaleko miejscowości Szeged.
Przy autostradzie którą podążaliśmy przez Węgry i Serbie
Nasza ulubiona stacja benzynowa
Spędziliśmy noc rozbijając się NIEDALEKO obozu kempingowego, przy siatce posesji stacji benzynowej. Tak, więc można powiedzieć, że było to lekkie jeżdżenie po bandzie. Na szczęście stacja miała wysoko rozwinięty social – łazieneczki, ławeczki, krzesełeczka, leżaczki, huśtaweczki. No generalnie bardzo nam się tam podobało. Tak bardzo, że spędziliśmy tam najwięcej czasu, ze wszystkich stacji benzynowych. O tym, dlaczego tak wyszło – w następnej części relacji.

2 komentarze:

  1. Chłopaki, chylimy czoła :), cały ten wyjazd to niesamowity pomysł. Będziemy was śledzić. Uważajcie na siebie. Widzę, że jesteście przygotowani na wszystko:) Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo nam miło :) Na pewno nie raz jeszcze o nas usłyszycie:) Tzn. Postaramy się! :)

      Usuń